Budzik obudził nas o 4:30. Nie do końca byliśmy pewni czy mamy dobrą godzinę – internet jest bardzo słaby i jest problem nawet z synchronizacją godziny 😁. Mając tę świadomość ogarniam się gdy chłopacy jeszcze leżą w wyrkach. Po chwili słychać klakson samochodu Kamau. Jesteśmy w szoku bo przecież jeszcze powinniśmy mieć czas, albo jednak nie mamy ustawionych dobrze zegarków. Okazuje się że Kamau podjechał trochę wcześniej. My jesteśmy już w kenijskim trybie pole pole czyli powoli bez pośpiechu i kolejne 20 zajmuje nam finalne spakowanie się. Jest zupełnie ciemno ale nie jest aż tak zimno jak myśleliśmy. Niewiele ponad godzinę zajmuje nam przejechanie ze szkoły na rogatki Nairobi. Pełno ludzi na ulicach idących do pracy. Pełno samochodów na ulicach w kierunku centrum. Jedziemy pod hotel Hilton. Nasze pierwsze dobre wrażenie że oto jesteśmy godzinę przed czasem w Nairobi szybko się rozmyło gdy w pierwszym korku na Mombasa road staliśmy ponad 30 minut. Są historie mówiące o tym że nawet 5 godzin może zająć trasa do centrum tą drogą. Z tej perspektywy patrząc nie było aż tak źle, nam zajęło to 2 godziny. Spóźnieni trafiliśmy do naszego biura gdzie po skasowaniu od każdego z nas 350$ zeszliśmy na dół do bocznej brudnej ulicy. Przyjechał po nas osobowy samochód – ze względu na korki podwiezie nas do naszego busa. Po chwili wupakowujemy się z samochodu i czekamy na resztę ekipy przy naszym busie. Kompanami naszej podróży będą dwie Chinki, Irlandka i Włoch. Nikt się tu nie spieszy. Nasz stres związany z tym że się spóźniliśmy 20 minut był totalnie niepotrzebny ponieważ wyruszamy dopiero grubo po 9. Trasa jest długa, początkowo jedzie się wygodnym asfaltem potem typową kenijską wiejską drogą z ogromną ilością kurzu. Około 13 zatrzymujemy się na lunch. Do wyboru mamy chapatti, ryż, sukuma wiki z kapustą, ndengu i chyba kurczak w jakimś sosie. Siadamy i pałaszujemy bez marudzenia. Dalsza droga jest gorsza z każdym kilometrem i odwrotnie proporcjonalna do atrakcyjności widoków. Najlepszym jest oczywiście widok na równinie Masai Mara. Oko 17 docieramy do kempingu Miti mingi czyli w suahili dużo drzew. Warunki są ok, zostawiamy rzeczy, wypijamy herbatę i wsiadamy do busa na popołudniowe safari. Nasz kierowca John – postawny jegomość o lekko wystających dolnych zębach jest niesamowity. Już po kilkunastu minutach widzimy stada zebr, gnu, antylop, żyraf i słoni. Nikt z nas nie przypuszczał że wybór tego biura będzie tak dobrym wyborem.
No Comment