Zielone pola, blekitne niebo…
Idziemy dalej by po chwili odkryc ze cala srodkowa czesc przyozdobiona jest roznej wielkosci kolorami w kolorach ciemnopomaranczowych i bialych, wyglada prawie jakby ktos je tu poukladal. Z jednej strony tego pola naprawde duzych kamieni znajduje sie boma do ktorej zmierzamy. Zblizamy sie do jednej z manyat przed ktora na ognisku przygotowuje jakas potrawe kobieta. Po tradycyjnym pozdrowieniu wchodzimy do srodka. Manyata ta jest duza znajduja sie tam dwa pokoje, pomiedzy nimi pomieszczenie kuchenne a na przeciw niego malutka sypialnia. Siadam wraz z Soila na lozku wylozonym galeziami kocem i czyms przypominajacym gumowa plachte. Zostajemy przywitane herbata. Dzieci biegaja we wszystkie strony z jednej strony chcac mnie ogladac z drogiej bojac sie mnie 🙂 siedzimy tak by po okolo 10 minutach byc poczestowanym takiz samym zapychaczem co w domy tyle ze z dodanym tluszczem. Udaje mi sie odlozyc sppra czesc tlumaczac ze jest to dla mnie za duzo. Udaje mi sie pochlonac te porcje ryzu co by nie mowic lepiej przyzadzonego jak u nas. Wychodzimy na zewnatrz, rozmawiamy, kobiety reperuja jakas plachte, dzieci wpatrzone we mnie chodza jakby ktos zaprogramowal je by wytrzesczac swoje brazowe oczka tylko w moim kierunku. Robi sie juz pozno i pora wracac. Naserian odprowadza nas, robimy kilka zdjec po drodze, dziewczyny zrywaja z dzrewa lamuriak male czarne owoce, obieraja je z kolcy i palaszuja – zacheta ze smakuje to jal krew z cukrem nie przekonuje mnie do skosztowania. Naserian zegna sie zaprasza mnie na Boze Narodzenie jednak mowie jej ze wracam wczesniej do Polski. Mijamy bome znajomych, dzieci biegna by zrobic im zdjecie – w kiswahili picha czyt. pisia 🙂 wiec robimy same z kozami, pod slonce jak leci wazne jest ze jest. Idziemy dalej obserwujac dwojke mezczyzn z trzema podrostkami jak probuja ogarnac doslownie z osiem krow, te maja swoje plany i zupelnie nie daja sie prowadzic wiec co chwile ktorys z nich wybiega by zaganiac je to w lewo to w prawo. Dzien ma sie ku konc
No Comment