Goscie, goscie
Wracajac od Apofiji droga pnie sie ku gorze, raz po raz mijaja nas ciezarowki lób piki-piki. Słonce za naszymi plecami szykuje sie już do spania. Blisko drogi znajduje sie jednak dom mamy Shidai, do ktorej po ponad trzech miesiacach wrocil maz po wypadku, w ktorym ucierpial. Odwiedzamy wiec Jennifer i Steva bo o nim mowa. Jennifer pomaga jej mlodsza siostra w zwiazku z tym ze Jennifer niedawno urodzila. W domu zastajemy Priscille i mezczyzn odwiedzajacych Steva. Sam mezczyzna jest szczerze ucieszony moja wizyta. Siadamy jednak w sypialni gfzie Lesenin wpycha sie praktycznie na moje kolana a Apollo – najmlodszy syn Jennifer, podszczypuje mnie z usmiechem. Shidai najstarszy syn zapytuje o rozne rzeczy a Jennifer tylko przypatruje sie z usmiechem. W moje rece trafia czarna herbata i po chwili wychodze bo nie przepadam za tym polmrokiem sypialni Jennifer. Dopijam herbate i gdy slonce juz praktyycznie schowalo sie za horyzontem docieramy do domu. Christine opowiada jak minal jej dzien i o tym ze kobiete, ktora zwykla zamykac obce bydlo bo zjada jej trawe, zaatakowala wlasna krowa. Christine opwiada ze rzucala nia niczym papierkirm a nie miala rogow. Kolacja uspokaja – czytse gideri i czarna jak twarz malej Lato herbata. Engawarije sidai – dobranoc.
No Comment